"I, Frankenstein" ("Ja, Frankenstein")

O czym to jest: Potwór Frankensteina walczy z demonami.

ja frankenstein film recenzja

Recenzja filmu:

Druga tegoroczna premiera kinowa, mimo słabego trailera, na szczęście okazała się całkiem przyjemną rozrywką. "Ja, Frankenstein" to ekranizacja komiksu o przygodach tytułowego Pana Zszywacza walczącego z armią piekieł. Film, mimo sporej konkurencji w swojej klasie, wypadł całkiem nieźle. Efekt końcowy plasuje go gdzieś pomiędzy produkcjami klasy "Underworld" i "Constantine", czyli w szeroko rozumianej gotyckiej stylistyce. 

Zdecydowanie jest to film klasy noir, no a ponieważ dzieje się w Europie Środkowej w mieście klasy Praga/Budapeszt, jest miły dla oka widzów z tego rejonu świata (co ciekawe, uważni wrocławianie dostrzegą w jednej ze scen charakterystyczny tramwaj marki Škoda). Porównanie do "Underworlda" podkreśla jeszcze bardziej Bill Nighy w roli Księcia Piekieł. Dla kontrastu naprzeciw niemu stoi Eowina w roli Królowej Gargulców, gdyż - jak się okazuje - oto Anioły pod postacią gargulców chronią świat ludzi, walcząc z 666 (hehe) Legionami piekieł. Gargulanioły zyskują spore wsparcie w roli Aarona Eckharta, który - jak można się spodziewać - jest taki sam w roli Frankensteina jak w każdym swoim filmie. Na szczęście albo sam aktor, albo jego agent dobiera role na tyle inteligentnie, że jego maniera i kwadratowa gęba winduje ogólną ocenę filmu w górę, a nie dół. 

Tyle o obsadzie (bo anonimowej blondzi przy boku Frankensteina nie liczę), a co z akcją? Na szczęście "Ja, Frankenstein" zawiera wystarczająco dużo epickich ujęć, by stanowił interesujący kawałek nawalanki. Fajna broń (każda broń z wyrytym krzyżem jest fajna!), dobra choreografia, świetny koncept ascendencji/descendencji i całkiem niezłe CGI. Film był krótki, w miarę pozbawiony dłużyzn i w zasadzie konsekwentny. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to jedynie do okazjonalnej niezgrabności scenariusza i gry aktorskiej (ach te miny pana Eckharta...), a także tego, że czasami to co widziałem na ekranie przypominało bardziej cutscenkę z gry niż film. No ale nie można mieć wszystkiego. 

Drugi "Constantine" to nie jest, nie jest to też kultowość na poziomie "Van Helsinga", ale jeśli podobał się wam "Underworld", tu też się nie rozczarujecie. Jest to z pewnością lepsze o lata świetlne od "Legionu" (wciąż próbuję pozbyć się traumy po obejrzeniu tamtej szmiry). Daję zielone światło i jakbym kiedyś napotkał ten film w znośnej cenie, to pewnie go nabędę do domowej kolekcji.

Wniosek: Szału nie ma, ale może być.


Copyright © Jest Kultowo! , Blogger